Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia był zawsze dniem wizyt towarzyskich, dniem relaksu, odpoczynku i słodkiego nieróbstwa.
Oczywiście odpoczynku i nieróbstwa dla dorosłych, bo dla dzieci był dniem rozdzierającej nudy.
Pół biedy gdy udało się przed południem wywlec któregoś z rodzicieli na sanki.
Stała taka zmarznięta bida u podnóża osiedlowej górki i tupała na poły z zimna a na poły ze złości że stać tam musi.
Dzieci grzeczne i wyrozumiałe same śmigały na saneczkach piszcząc radośnie. Złośliwe gówniaki z zaciętą miną wręczały matce lub ojcu sznurek od sanek każąc się wozić, rozparte jak turecki basza.
Potem obiad, Nie, nie dojadanie tego co z wigilii zostało a regularny obiad trzydaniowy przygotowany przez zapobiegliwe babcie.
A gdy słońce zaszło… następował czas wizyt towarzyskich.
Moi rodzice mieli ściśle określone grono znajomych do których można było przyjść w święta w odwiedziny z dzieciakiem. To tacy którzy sami mieli dzieciaki lub ludzie imprezowo neutralni, czyli tacy po których nie spodziewano się ekscesów.
Absolutnie wykluczone było aby zabrać mnie z wizytą do największego wroga mojej babci, czyli „tej Osieckiej” która rzekomo sprowadzała moją matkę na złą drogę wabiąc ją do Honoratki (taka kawiarnia), pojąc czarnym kawskiem i sącząc jej do ucha jad dekadencji.
Zresztą kontakty matki z Osiecką były w latach gdy ja jeszcze waliłem w pieluchy i nic z tego nie pamiętam.
Na liście osób odpowiednich do składania świątecznych wizyt byli państwo Kwaśniewscy. Ewelina Kwaśniewska był solistką w łódzkiej operze, mieli syna w mniej więcej moim wieku który miał fajne zabawki a w dodatku mieli szpulowy magnetofon który hipnotyzował mnie tymi kręcącymi się krążkami.
Był też Maciej Kijowski, operator filmowy który wprawdzie dzieciaka nie miał, ale za to mieszkał na 10 piętrze wieżowca i miał artyleryjską lornetkę. Dostawałem lornetkę w łapy, matka sadzała mnie przy oknie i mogłem wpatrywać się w migające światła wieczornej Łodzi nie przeszkadzając dorosłym swoim marudzeniem.
Były również inne rodziny które się odwiedzało, w tym rodzina mojej pierwszej żony z którą znaliśmy się już w okresie prenatalnym.
Ale zdarzały się święta gdzie nigdzie się nie szło. Z różnych przyczyn. Albo śnieżna zadymka przelatywała nogawkami i ni tramwaju, ni taksówki.
Albo śledzik świąteczny był za mocno doprawiony i rodzice w drugi dzień świąt leczyli się zsiadłym mlekiem i wodą z ogórków a wyjście na schody mogło grozić tym że ojciec zwali się po nich na parter jak kłoda.
Wtedy ratunkiem na nudę była telewizja.
A trzeba było przyznać że telewizyjne redakcje kitrały na święta prawdziwe perełki.
Była więc Bonanza, jakiś Disney rano a po południu Kabaret Starszych Panów lub Wielokropek.
PRL był okresem brudu, smrodu i szarzyzny, ale telewizyjne programy rozrywkowe stanowiły egzotyczne wyspy wysublimowanego humoru na morzu zgniłej, szarej codzienności.
Wspominał Adam Hanuszkiewicz że kiedyś w Bukowinie Tatrzańskiej pił wódkę z góralami i zapytał ich co oglądają w telewizji? Wiadomo. Dziennik, Kobrę, jakieś filmy, ale obowiązkowo Kabaret Starszych Panów. Ogląda cała Bukowina, to znaczy wszyscy którzy mają telewizory.
A dlaczego?
- „A dlatego panocku, że nikaj nie znajdziesz tak grzecznych ludzi jak w Kabarecie”.
Rzeczywiście. Programy satyryczne tamtych czasów były wysublimowanymi, literackimi perełkami. Pełnymi liryki i eleganckiego humoru.
I co dziwne, podobały się publiczności. Każdej. Nie tylko „pracującej inteligencji” ale również „chłoporobotnikom”.
Daleko bardziej różniły się od współczesnego, prostackiego humoru gdzie „pierdnął i portki mu na dupie pękły”. Nie mam pojęcia dlaczego tak zlekceważono inteligencję polskiej publiczności że zaczęto walić do niej dowcipem który dawniej uczniowie podstawówek uważaliby za żenujący.
Może dlatego że zabrakło już błyskotliwych, inteligentnych twórców. Poetów, pisarzy, kompozytorów. Tradycje Przybory, Młynarskiego, Osieckiej a wcześniej Hemara czy Tuwima rozwiały się jak dym na wietrze.
Kiedyś na te programy czekało się cały tydzień, niekiedy miesiąc. Dookoła szarzyzna, śniegowe błocko po kostki. Żółte, zamarznięte kałuże, bramy ćmiące piętnastowatowymi żarówkami, na podwórkach smród wychodków i kiszonej kapusty…
A w środku telewizora inny świat. Eleganccy panowie, subtelne damy, humor dyskretny jak muśnięcie motylich skrzydeł. Nawet Odrażający Drab wcale nie był taki odrażający.
Ładowałem się na wersalkę, ojciec odpalał Belwedera, zaczynał taniec z drutami oplatającymi okno a stanowiącymi antenę. Trzeba było wstrzymywać oddech żeby to się nie rozregulowało.
Zresztą sam program powodował wstrzymywanie tego oodechu.
25 grudnia minęła 52 rocznica śmierci mojej mamy.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz